Ostatnio zamieszczone

Włochy. Matera – od narodowego wstydu po listę UNESCO

Wąskie uliczki jak labirynty, do których przylegają wykute w skale mieszkania. Liczne zaułki, kaplice, niewielkie wiszące balkony. Ale z upływem lat kameralne miasteczko zmieniło się w miejsce przeklęte, gdzie nędza czaiła się za każdym zakrętem, ludzie mieszkali ze zwierzętami a choroby dziesiątkowały mieszkańców. Witamy w Materze.

Po zjednoczeniu Włoch w XIX wieku południem kraju nie zaprzątano sobie głowy, tak jak dużo lepiej zurbanizowaną i zamożniejszą północą. Przypominano sobie o nim sporadycznie; jak wtedy gdy przeciw szerzącemu się bandytyzmowi wystawiono kilkutysięczną armię do stłumienia bezprawia. Lub gdy decydowano o miejscu zsyłki dla działaczy antyfaszystowskich. Tak właśnie w latach 30. XX wieku trafił do Lukanii Carlo Levi, włoski pisarz i malarz żydowskiego pochodzenia. Władza, jak sądziła, zesłała go do krainy zapomnianej. Nikt nie przypuszczał, że świat tak szybko się o nią upomni.

Bo czym było wtedy południe? „Chrystus zatrzymał się w Eboli” – to powiedzenie odnoszące się do miasteczka leżącego tuż przy Neapolu, często było słyszane przez Leviego, kiedy spacerował przez wioski Lukanii – krainy, do której „nie dotarł Chrystus”, nie dotarło chrześcijaństwo, w miejscu zapomnianym przez wszystkich. Mieszkańcy mówili o sobie: „Nie jesteśmy chrześcijanami, nie jesteśmy ludźmi i nikt nas nie uważa za ludzi, tylko po prostu (za) zwierzęta”. Przez wieki żyli w izolacji, niepotrzebni światu, ale też świata niepotrzebujący. Wykute w skałach Matery sassi – groty służące za mieszkania – względnie dobrze spełniały swoją funkcję. Mieszkańcy skalnego miasta doprowadzali wodę siecią małych kanałów, inną odprowadzali nieczystości. Były pomieszczenia przeznaczone dla ludzi, osobne dla zwierząt i na magazyny. Życie płynęło spokojnym rytmem. Do czasu niekontrolowanego przyrostu ludności z początkiem XIX wieku.

Wraz ze wzrostem liczby mieszkańców brakowało domów, przez co ludzie zaczęli zamieszkiwać także pomieszczenia gospodarcze. Do takich sassi nie docierało światło, nie było w nich bieżącej wody, trudno było o wentylację. Stąd już tylko krok do kolejnej fali problemów: zbierające olbrzymie żniwo epidemie malarii i czerwonki, nieuniknione przy złych warunkach sanitarnych, braku lekarzy i środków na leczenie. Problemy południa nie obchodziły polityków a niezrozumienie z ich strony nierzadko trąciło absurdem. Dla ubogich wszystkożerna koza była jedynym źródłem mleka i sera, do tego łatwym w hodowli, dla rządu – źródłem wielu szkód. Po wprowadzeniu dodatkowego podatku wiele domostw musiało więc zrezygnować z posiadania tej „odrobiny luksusu”, która często była jedynym żywicielem rodziny. Ci, którzy mogli wyjeżdżali do Ameryki i słuch po nich ginął. Jeśli ktoś wracał, kupował ziemię i dzielił los innych, śniąc o Ameryce.

O południe upomniał się dopiero właśnie Carlo Levi. W 1945 roku wydał neorealistyczną powieść „Chrystus zatrzymał się w eboli”, w której w naturalistyczny sposób opisał to, co widział na swoim zesłaniu. We Włoszech zawrzało. Takie rzeczy w połowie XX wieku? Materę nazwano wstydem narodowym. W 1952 roku wszedł w życie plan regulacyjny: siłą przesiedlono 15 000 mieszkańców, pozostawiając opustoszałe miasto. Wyludnione sassi podupadały. Przez niemal trzydzieści lat nikt się nimi nie interesował. No może poza wysiedlonymi mieszkańcami, którzy często z tęsknoty za starymi kątami, za zaprzyjaźnionymi sąsiadami i za starym życiem wracali na noc do swoich domów. Z czasem nawet oni przestali wracać.

Dopiero w latach 80. dostrzeżono potencjał wykutego w skale miasta. Budynki oddawano w dzierżawę w zamian za ich odrestaurowanie a rozwijająca się stopniowo turystyka sprawiła, że dziś Matera tętni życiem. Została wpisana na listę UNESCO, Sassi są adaptowane na kafejki, hotele czy stylowe apartamenty, które przyciągają turystów swoim niepowtarzalnym klimatem.

I nawet Chrystus zatrzymał się w Materze, kiedy w 2004 roku Mel Gibson wybrał skalne miasto do odegrania roli Jerozolimy z początku naszej ery i nakręcił tam „Pasję”. Nie on jedyny. W Materze realizowano też m.in. zdjęcia do „Ewangelii według św. Mateusza Piera Paolo Pasoliniego czy do „Sprzedawcy marzeń” Giuseppa Tornatore. I tak oto narodowy wstyd Włoch stał się ich narodową dumą.

* Carlo Levi, „Chrystus zatrzymał się w Eboli”, przeł. Alfred Gontyna, wyd. Książka i Wiedza, 1949, s. 5.


Niestety jedyne polskie wydanie książki Carlo Leviego z 1949 roku jest bardzo trudno dostępne. A wielka szkoda bo recenzenci, którym udało się ją przeczytać podkreślają niemal jednogłośnie jak wartościowa to książka. Czekając aż zainteresuje się nią któreś z naszych reportażowych wydawnictw, możecie sięgnąć po wersję anglojęzyczną (Christ stopped at Eboli) lub włoski oryginał (Cristo si è fermato ad Eboli).

Podróż włoska czytana na nowo
Dariusz Czaja, Gdzieś dalej, gdzie indziej, Wołowiec 2010

Czy istnieje kraj częściej odwiedzany – duchem i ciałem – niż słoneczna Italia? „Podróż włoska dzisiaj to coś między udręką i ekstazą. Udręka jest bardzo realna – no bo ileż można. Bo jak tu zobaczyć na nowo i oryginalnie coś, co zostało już setki razy na wszelkie sposoby prześwietlone, sfotografowane i opisane…” pisze w książce Czaja. A jednak jemu udaje się znaleźć własną drogę i z reporterską przenikliwością oraz antropologicznym fachem przedstawia nietuzinkowy esej o sztuce, południowych Włoszech i podróżach w ogóle.

Rumunia. Malowane cerkwie Bukowiny

Z daleka sprawiają wrażenie budynków pokrytych drobną mozaiką. Niektóre mienią się bogactwem kolorów, inne nadszarpnięte zębem czasu, stoją wypłowiałe od deszczu, słońca i wiatru. Ikonografia to wspólny element prawosławnych świątyń, ale w rumuńskiej Bukowinie jest ona wyjątkowa: artystom za płótno posłużyły zewnętrzne ściany cerkwi.

Cerkiewne barwy w większości zachowały się w zadziwiająco dobrym stanie. Być może to zasługa specjalnych farb, które według lokalnych opowieści powstawały przy użyciu nieznanych, zaginionych już roślin. A czego nie można zobaczyć na bukowińskich monastyrach! Stworzenie świata, Sąd Ostateczny, drzewo Jessego, Mojżesz z krzewem gorejącym, hierarchia niebiańska, motywy Deesis, scenki historyczne, wizerunki fundatorów sąsiadujące z przedstawieniami świętych… cały repertuar motywów biblijnych i żywotów świętych przepleciony wstawkami z historii i odrobiną lokalnego kolorytu. Wszystko to, co buduje tożsamość mieszkańców okolicznych wiosek.

Bukowińskie monastyry, pełniły przede wszystkim funkcję religijną, ale jednocześnie były dla wiernych swoistą biblia pauperum, biblią dla maluczkich. Przedstawiały w przystępny sposób – niepiśmiennym wtedy mieszkańcom okolicznych wiosek – historie znane im z liturgii. Malowidła o tematyce biblijnej, których główną funkcją była edukacja funkcjonowały przede wszystkim w zachodnim chrześcijaństwie, wiele ksiąg zostało „namalowanych” aby dotrzeć do „prostego człowieka”. Przepełnione mistyczną atmosferą wnętrza prawosławnych monastyrów pokryte szczelnie malowidłami pełnią podobną funkcję.

Warto jednak podkreślić, że w prawosławiu święte obrazy odgrywają ważniejszą funkcję niż w chrześcijaństwie zachodnim: pisanie ikon uznawane było za czynność świętą, a one same są postrzegane nie tyle jako przedstawienie świętego, co jako jego uosobienie zapewniające łączność z nim w modlitwie. W tym kontekście bukowińskie świątynie są wyjątkowe nie tylko dla zwiedzających, ale przede wszystkim dla wiernych, którzy licznie do nich pielgrzymują.

Ale dla turytów również jest to nie lada gratka – malowane cerkwie rozsiane są po całej Bukowinie, a najcenniejsze z nich zostały wpisane na listę UNESCO. Mieszkańcy mówią, że monastyry specjalnie są pomalowane w różnej kolorystyce aby się między sobą różniły. Idąc tym tropem, warto zajrzeć do najciekawszych z nich:

Niebieski – Voroneț

Najbardziej znana z bukowińskich świątyń a jednocześnie najbardziej charakterystyczna. Swoją sławę zawdzięcza specjalnemu odcieniowi koloru niebieskiego, który dominuje w malowidłach na zewnętrznych ścianach. Kolor jest na tyle charakterystyczny, że w całej Rumunii funkcjonuje on pod nazwą „błękit woroneski”. Freski na zewnątrz świątyni są doskonale zachowane, na jednej ze ścian rozciąga się monumentalne przedstawienie Sądu Ostatecznego.
W sezonie turystycznym jest to dość oblegane miejsce, na drodze prowadzącej z parkingu jest dość spory bazar z pamiątkami.

Zielony – Sucevița

Monastyr w Sucevița wyróżnia się na tle pozostałych doskonale zachowaną fortyfikacją zewnętrzną; grube mury szczelnie okalają świątynię położoną wśród niewielkich wzniesień pasma Obcina Mare. Freski, poza zachodnią ścianą, która całkowicie wypłowiała na skutek działalności deszczu i wiatru, charakteryzuje duża szczegółowość i dominacja zieleni.

Czerwień – Moldovița i Humor

Monastyr Moldovița to jedna z bardziej charakterystycznych świątyń, na której ścianach dominuje delikatna, spatynowana czerwień. W pobliżu znajduje się niewieki pagórek, z którego rozciąga się ładny widok na klasztor.

Z kolei Humor, położony w jednej z najstarszych osad mołdawskich monastyr z XV wieku był pierwszym, w którym wybudowano otwarty przedsionek, który dodaje tej niewielkiej świątyni dodatkowej lekkości. W bezpośrednim sąsiedztwie monasteru znajduje się udostępniona zwiedzającym wieża, która jest pozostałością po systemie fortyfikacyjnym. Podobnie jak w Voroneț, znajduje się tutaj bazar z pamiątkami, ceny jednak są tutaj niższe.

Biel – Putna

Putna na tle pozostałych monastyrów charakteryzuje się tym, że obecnie nie jest pokryta polichromią na zewnątrz. Podobno ściany cerkwi malowane były prawdziwym złotem, co przyciągnęło uwagę Kozaków szukających skarbu. Według legendy Kozacy podstawili pod ściany świątyni misy a następnie ją podpalili. Złoto skapywało do mis a cerkiew wraz z malowidłami została zniszczona.
W odbudowanej cerkwi znajduje się grobowiec Stefana Wielkiego, który jest celem licznych pielgrzymek. Ciekawa jest też zachodnia ściana świątyni, w której wstawiono wysokie gotyckie okna, przez które do przedsionka wpada delikatne światło opromieniające znajdującą się tam polichromię.

Informacje praktyczne:

Monastyry są na rozsiane po całej Bukowinie, a dojeżdżanie do nich komunikacją miejską może być problematyczne. Najwygodniej poruszać się samochodem. Wstęp do każdego z monasterów to koszt około 5 złotych (+ dodatkowe 5 złotych za możliwość robienia zdjęć).
Gdzie dokładnie znajdują się monastyry oraz jak najwygodniej do nich dojechać? Sprawdźcie na interaktywnej mapie:

stasŚrodkowoeuropejska księga
Andrzej Stasiuk, Jadąc do Babadag

„Jadąc do Babadag” to książka, która tylko siłą przyzwyczajenia trzyma się jeszcze na regale naszej biblioteczki. Czytana wielokrotnie, zabierana w świat (do Rumunii, a jakże), ale też do dalekiej Azji. Nagrodzona literacką Nagrodą Nike jest kwintesencją „stasiukowego” stylu. Choć miasteczko Babadag leży w Rumunii, autor opowiada o całej Europie Środkowej, choć nie tyle geografia ma tu znaczenie – a raczej stan środkowoeuropejskiej świadomości. Ale nawet jej dosłowny odbiór, sprawia, że po lekturze nasze myśli rozpala nie Paryż czy Wiedeń, ale Baia Mare, Korcza czy Sfantu Gheorghe…

Podróż po obcasie włoskiego buta. Co warto zobaczyć w Apulii?

Prowincjonalna, spokojna, nieupominająca się o nadmierną uwagę, pozostająca w cieniu innych włoskich regionów. A przy tym tak bardzo włoska, tak wyrazista, tak przyciągająca. Apulia to Italia ze starych pocztówek, jak z filmów Federico Felliniego. Kiedy jego rodzinne Rimini dudni dziś dyskotekowym rytmem mało wytwornego kurortu, w Apulii wciąż życie toczy się wolniej. Między przykościelnym placem, a ławeczką na nadmorskim deptaku.

Mało kto planując podróż do Włoch, myśli o Apulii. To kraina położona gdzieś dalej, gdzieś indziej, jak trafnie określił to pisarz i antropolog Dariusz Czaja.

– Jest trudna, nie zachwyca od pierwszego wejrzenia, gorzej: nie zachwyca nawet od drugiego, może nawet w ogóle nie zachwyca, a może ona nie jest do zachwycania, do zachwycania jest Toskania. Apulia jest chłopska i przaśna, surowa i kanciasta, nie da się jej opisać metaforą ogrodu, nie rozrzewnia, w krajobrazie żadnych miękkich linii, żadnych ładności (…). Apulia nie zaleca się, nie wdzięczy, nie chce się podobać” – pisze Czaja (może z lekką przesadą) w swoim „Gdzieś dalej, gdzieś indziej”.

Apulia (po włosku po prostu Puglia) to niezmierzone kilometry oliwnych gajów, między którymi wiją się wąskie drogi, a gdzieniegdzie wynurzają się klimatyczne trulli – charakterystyczne, stożkowate domki o kamiennych dachach. W mijanych miasteczkach czuć klimat włoskiej prowincji. Tej, która często staje się przedmiotem żartów i stereotypów dla Włochów z Północy. Dojazd tu nie jest łatwy choć z pomocą przychodzą nowe połączenia lotnicze z Polski (do Bari lub nieco dalej oddalonego Neapolu).

– Wróciwszy dopiero co z wybrzeży Apulii, ze zboczy Monte Vulture, z przełęczy Basilikaty, wiemy, że są jeszcze wielkie i piękne Włochy nieznane – pisał Paweł Muratow w swoich „Obrazach Włoch”. I choć od tego czasu minął wiek, jego słowa są nadal aktualne.

Co zobaczyć w Apulii?

Półwysep Gargano – podobno Półwysep Gargano wiele lat temu był dryfującą wyspą oderwaną od dzisiejszego półwyspu bałkańskiego. Stąd jego skalista linia brzegowa, tak różna od piaszczystych włoskich plaż. I rzeczywiście momentami można poczuć się jak po drugiej stronie Adriatyku, nad chorwackim czy czarnogórskim wybrzeżu. Gargano to miejsce idealne dla wielbicieli szafirowej wody, niewielkich i przyjemnych miasteczek (np. Vieste), bujnej przyrody Parku Narodowego Gargano i niezliczonych morskich zatoczek. To także region pielgrzymkowy, ze względu na San Giovanni Rotondo, gdzie żył Ojciec Pio.

Castel del Monte – Pierwsza połowa XIII wieku, średniowieczny książę buduje fantasmagoryczną budowlę, pełną tajemnic i symboliki. Książę, o którym wiadomo wiele, ale nic pewnego. Budowla, którą można czytać na wiele sposobów, ale żadne odczytanie nie jest jedynym i właściwym. Historia, która porywa i współczesność, która trochę rozczarowuje. Więcej o Castel del Monte przeczytacie tutaj.

Matera –  To jedno z najważniejszych włoskich miasteczek. Stara dzielnica miasta Sassi jeszcze pół wieku temu nazywana była przez Włochów „narodowy wstydem”: biedna, niebezpieczna, z fatalnymi warunkami sanitarnymi. Teraz jest perłą na liście UNESCO. Matera nie leży w Apulii tylko w Bazylikacie, warto jednak zboczyć nieco ze szlaku dla spaceru wąskimi kamiennymi uliczkami tego niezapomnianego miasta. Jego niezwykła sceneria była inspiracją dla filmowców. Nagrywano tu zdjęcia m.in. do „Pasji” Mela Gibsona, „Sprzedawcy Marzeń” Giuseppe Tornatore czy „Ewangelii według św. Mateusza” Piera Paola Pasoliniego. Matera przypomina ponoć Jerozolimę z czasów Jezusa Chrystusa.

Szlak białych miasteczek (Otranto, Locorotondo, Martina Franca, Cisternino)  – białe miasta zatopione wokół oliwnych gajów. Latem odcinają się od błękitnego nieba w gorącym południowym słońcu, jesienią zlewają się z mleczną mgłą. Robią wrażenie niezależnie od tego czy pogoda dopisze. Warto zaplanować trasę tak, żeby któreś z nich znalazło się na naszej drodze. A czy to będzie leżące na wschodnim koniuszku półwyspu Otranto, niewielkie i przytulne Cisternino czy górujące nad apulijskim krajobrazem Locorotondo – doprawdy nie ma znaczenia, każde ma w sobie „to coś”.

Alberobello – unikalne miasteczko zabudowane gęsto miejscowymi trulli – niewielkimi kamiennymi domami z charakterystycznymi dachami w formie stożka. I chociaż w Apulii trulli często widać rozsiane przy drodze, to w takim nagromadzeniu do zobaczenia są wyłącznie tutaj. Jedyne takie miejsce, gdzie wszystkie trulli żyją: to nie tylko domy mieszkalne, ale też hotele, sklepy, warsztaty, nawet kościół zbudowany w unikalnym lokalnym stylu.

Lecce – miasto baroku w swoim wydaniu: „baroku z Lecce”: klasyczne budynki zdobione są rzeźbami roślin i zwierząt, pyzatych putti i maskaronów w ciepłym żółtawym odcieniu lokalnego kamienia. Ale nie samym barokiem Lecce stoi – w mieście są też pozostałości z czasów cesarstwa rzymskiego, między innymi odkryty dopiero w XX wieku amfiteatr, którego duża część znajduje się pod zabytkami otaczającymi Palazzo del Seggio. Lecce to dobry przystanek w drodze na samo południe.

Wybrzeże Salento – południe Apulii to także długa linia brzegowa. Między Torre San Giovanni a Santa Maria di Leuca rozciągają się „Malediwy Salento” –  kilometry piaszczystych plaż. Do „Malediwów” jednak im daleko, bywa też, że czystość plaż pozostawia do życzenia (przynajmniej poza sezonem). Nie umniejsza to jednak pięknym widokom i świadomości, że na wprost, wiele mil stąd, już tylko Afryka…:)


Podróż włoska czytana na nowo
Dariusz Czaja, Gdzieś dalej, gdzie indziej, Wołowiec 2010

Czy istnieje kraj częściej odwiedzany – duchem i ciałem – niż słoneczna Italia? „Podróż włoska dzisiaj to coś między udręką i ekstazą. Udręka jest bardzo realna – no bo ileż można. Bo jak tu zobaczyć na nowo i oryginalnie coś, co zostało już setki razy na wszelkie sposoby prześwietlone, sfotografowane i opisane…” pisze w książce Czaja. A jednak jemu udaje się znaleźć własną drogę i z reporterską przenikliwością oraz antropologicznym fachem przedstawia nietuzinkowy esej o sztuce, południowych Włoszech i podróżach w ogóle.

Annapurna Base Camp – trekking do stóp ośmiotysięcznika (co, jak i gdzie)

Trekking pod Annapurnę to szczególna wędrówka: kilka dni marszu i ani jednego zdobytego szczytu. Wystarczy jednak stanąć pod czterokilometrową ścianą góry, naprzeciw ogromnego polodowcowego kotła i z ciężkim oddechem rozejrzeć się wokół po monumentalnym masywie sześcio i siedmiotysięczników aby wiedzieć, że było warto.

Trekking South Annapurna Base Camp zaplanowany jest na od 7 do 10 dni. Jeżeli w miarę regularnie chodzimy po górach, można przejść go szybciej. Niżej prezentujemy garść informacji o tym, co czeka na trasie na kolejnych jej etapach. A o przygotowaniach i o tym co warto wiedzieć przed wyruszeniem na wędrówkę pisaliśmy tutaj: Trekking w Himalajach – co warto wiedzieć przed startem?


Dzień 1: Pokhara – Ghandruk

Aby dojechać do miejsca, skąd zaczyna się trekking, z Pokhary trzeba wziąć taksówkę na dworzec autobusowy skąd odjeżdżają autobusy do Nayapul (najlepiej dopytać w recepcji hotelu o dokładną nazwę dworca lub powiedzieć taksówkarzowi, o który dworzec chodzi, koszt taksówki to ok. 400 NPR). Stamtąd w około dwie godziny dojedziemy autobusem do Nayapul (ok. 100-200 NPR). Trasa wiedzie serpentynami – wydaje się jednak bezpieczna, choć stan niektórych autobusów pozostawia wiele do życzenia (alternatywą może być taksówka – 2000 NPR).

W Nayapul rozpoczyna się trekking, choć tak naprawdę na trasę ruszamy dopiro 15 minut później w Birethanti, gdzie należy zgłosić się do punktu ACAP, otrzymać stosowne pieczątki i można ruszać dalej. Droga prowadzi łagodnie wzdłuż rzeki. Przez pierwsze godziny mijają nas miejscowe autobusy. Zazwyczaj przepełnione, czasami z pasażerami na dachu, kołyszą się tuż przy urwisku i przyprawiają o gęsią skórkę. W pewnym momencie szlak odbija na Ghandruk i powoli zaczyna wić się między wioskami położonymi na malowniczych wzgórzach. Podziwianie sielskiego krajobrazu nepalskich wsi utrudnia jednak sama trasa – niemal przez cały czas prowadząca po kamiennych, wysokich schodach. Przygotujmy się też na spotkania z najmłodszymi mieszkańcami gór. Dzieci przyzwyczajone do turystów, pozdrawiają po angielsku i proszą o słodycze. Często blokują ścieżkę i żądają czekolady. Pertraktacje nie należą do najłatwiejszych 😉

Trasa do Ghandruk choć wyczerpująca, jest dopiero wprowadzeniem do właściwego szlaku. Wokół szlaku znajduje się dużo małych sklepików z piciem, jedzeniem, ciepłymi posiłkami a nawet pamiątkami.

Również oferta noclegowa w Ghandruk jest bardzo duża i każdy znajdzie coś dla siebie.

Przykładowe ceny:
Pokój dwuosobowy: 500 NPR (ciepła woda, gniazka w pokoju, Wi-fi)
Herbata: 60 NPR
Masala: 70 NPR
Zupy: 210-350 NPR
Noodle: 370-500 NPR
Dal Bhat: 425 NPR
Momo: 300-460 NPR
Śniadanie: 400-560 NPR
Piwo: 500-550 NPR
Filtrowana woda rozlewana do butelek: 70 NPR

Dzień 2: Ghandruk – Chomrong

To z pozoru prosty odcinek, który zajmuje od 4 do 5 godzin. Schody i duża liczba przewyższeń powodują jednak, że trudno tu o „podkręcenie” tempa.
Niedługo po wyjściu z Ghandruk zaczyna się długie i ostre zejście w dół doliny, gdzie przeprawiamy się nad rzeką przez rozchwiany wiszący most. Za mostem zaczyna się strome podejście. Niedaleko jest bardzo przyjemna lodge’a z ładnym widokiem, gdzie można zatrzymać się na herbatę. Szlak nadal prowadzi kamiennymi schodami stromo pod górę przez rododendronowy las. Kiedy zaczynamy iść w dół to znak, że zbliżamy się do Chomrong – wioska położona jest na zboczu góry (2170 m.n.p.m.). Od tego momentu na szlaku zaczniemy spotykać więcej wędrowców. Chomrong jest bowiem punktem łączącym wiele dróg w okolicy m.in. dochodzi tu szlak, który odbija z Annapurna Circuit.

Według oficjalnych informacji w Chomrong jest 15 guest house’ów, wybór jest więc spory.

Przykładowe ceny:
Pokój dwuosobowy: 400 NPR
Ciepła woda: 100 NPR
Prąd: 100 NPR
Wi-fi: 100 NPR
Herbata: 50-60 NPR
Masala: 80 NPR
Zupy: 200-300 NPR
Noodle: 370-400 NPR
Dal Bhatt: 480 NPR
Śniadanie: 500 NPR
Piwo: 500-550 NPR
Filtrowana woda rozlewana do butelek: 70 NPR

Dzień 3: Chomrong – Macchapure Base Camp

Tego dnia postanowiliśmy mocniej zaatakować i wejść możliwie jak najdalej, tak aby kolejnego dnia dotrzeć do ABC.
Z Chomrong ponownie schodzimy do mostu kamiennymi schodami. Za rzeką idziemy w górę aż do Khuldighar, gdzie niegdyś znajdował się punkt ACAP, a teraz lądowisko dla helikopterów. Następnie znowu zaczynamy schodzić do Bamboo (dość dużo miejsc noclegowych). Szlak jest dość monotonny choć dostarcza też sporo niespotykanych atrakcji. Momentami prowadzi przez gęsty bambusowy las, a wędrując drogę nieraz przebiegną nam małpy.

Za Bamboo maszerujemy czasem po stromych schodach w górę a czasem łagodnym trawersem. Po ok. 1,5 godziny mijamy Dobhan (wiele osób tutaj decyduje się na kolejny nocleg) i idziemy pod górę w stronę Himalaya (2920 m.n.p.m.). Od tego momentu zaczyna się typowo górskie podejście, jakie znamy z polskich gór – powoli znikają schody a pojawiają się przyjemne ścieżki. Tu po raz pierwszy zaczynamy odczuwać zdobywaną wysokość. W płucach brakuje powietrza, wydolność jest dużo niższa, a nogi pracują dużo wolniej. Podpatrujemy miejscowych tragarzy i staramy się iść ich tempem. Powoli, jednostajnie, ale bez przerw, niezależnie od nachylenia trasy. Długo odcinek z Chomrong na ostatnim podejściu mocno daje się we znaki. Do MBC docieramy po 8-9 godzinach marszu, tuż przed zachodem słońca.

W Macchapure Basecamp (3700 m n.p.m.) znajdują się trzy guest house’y, które dość szybko się zapełniają (przewodniki i mapy sugerują nocleg tu, a nie w oddalonym o dwie godziny drogi ABC – ze względu na ryzyko wystąpienia choroby wysokościowej). Kiedy przyszliśmy ok. 16:30 w jednym nie było już miejsca, w drugim dostaliśmy wspólny pokój (co ze względu na panujące w MBC temperatury było rozwiązaniem korzystnym – więcej osób do chuchania;) ).

Przykładowe ceny:
Pokój 3-osobowy: 180 NPR/2 osoby
Herbata: 90-120 NPR
Masala: 80 NPR
Noodle: 500 NPR
Dal Bhat: 680 NPR
Śniadanie: 700NPR
Filtrowana woda rozlewana do butelek: 180 NPR

Warunki w MBC są spartańskie. W pokojach jest bardzo zimno – temperatura w nocy spada w listopadzie poniżej 0C a nieogrzewane pokoje nie utrzymują ciepła. Jeśli na łóżku nie ma kołdry, trzeba poprosić kogoś z obsługi – przechowują je w specjalnych skrzyniach i wydają na życzenie. Warto wziąć i przykryć śpiwór, himalajskie kołdry są bardzo ciepłe.

Dzień 4: Macchapure Base Camp – ABC – Dobhan

Nie zdecydowaliśmy się iść do ABC na wschód słońca (to dość popularne rozwiązanie). Nie żałujemy – za dnia trasa jest piękna. Jest to zdecydowanie najładniejszy odcinek na całym szlaku. Ze względu na różnicę wysokości mogą pojawić się problemy z oddychaniem. Po około dwóch godzinach drogi od MBC, pojawiają się pierwsze lodge ABC.

Sanktuarium Annapurny robi ogromne wrażenie, koniecznie trzeba zatrzymać się tam na dłużej – jeśli nie na nocleg to przynajmniej na dłuuugą herbatkę. Na miejscu są trzy guest housy, można też zostać cały dzień i spać ponownie w Macchapure Base Camp.

My po kilkugodzinnej przerwie ruszamy w dół. Po drodze znowu mijamy Himalaya (na oko kiepskie warunki noclegowe) i zatrzymujemy się w Dobhan. Ten nocleg zdecydowanie polecamy! W odróżnieniu od wszystkich pozostałych, w jadalni gospodarze ogrzewają, a to momentalnie wprowadza dobrą atmosferę w schronisku. Ludzie wychodzą ze śpiworów, jest okazja do rozmowy, wymiany doświadczeń czy gry w karty.

Przykładowe ceny:
Pokój 2-osobowy: 400 NPR
Ciepła woda: 150 NPR
Prąd: 150 NPR
Wi-fi: 300 NPR
Herbata: 90-120 NPR
Masala: 110 NPR
Spring Roll: 500-600 NPR
Śniadanie: 760NPR, płatki: 400 NPR

Dzień 5: Dobhan – Bee Hive Lodge

Schody, schody, schody… Ostatnie podejście do Chomrong naprawdę daje w kość. A przed nami jeszcze zejście i wejście do Ghandruk… Niekoniecznie!
Ta informacja może być istotna: żeby zejść z Chomrong (czy też do niego dojść) można wybrać jedną z dwóch dróg:
Przez Ghandruk (droga, którą szliśmy w górę) – ta trasa gwarantuje nam podwójne wspinanie się po kamiennych schodach: wchodzimy na górę, na której położone jest Chomrong, po czym schodzimy żeby wejść na Ghandruk. Szlak jest ładny i zdecydowanie go polecamy, tym bardziej, że Ghandruk to największa miejscowość w okolicy zamieszkana przez Gurungów. Ale niekoniecznie dwa razy… 😉
Jest alternatywa: szlak w kierunku na Landruk – na samej górze Chomrong (przy ostatnich zabudowaniach – idąc od strony ABC) szlak odbija w lewo na Landruk i gorące źródła. Jest to świetny sposób na ominięcie góry, na której położony jest Ghandruk (a dla chętnych także na skorzystanie z ciepłych górskich kąpieli). Następnie schodzimy stromo w dół, po drodze mijając Jhinu Hot Spring, gdzie można zatrzymać się na nocleg i skorzystać z gorących źródeł. Stamtąd trasa prowadzi łagodnym trawersem, mijając New Bridge (nieciekawe miejsca noclegowe, odradzamy) i dochodzi do skrzyżowania z drogą na Landruk, gdzie znajduje się bardzo przyjemny Guest House Bee Hive Lodge.

Stąd możemy pójść na Landruk albo bezpośrednio do Nayapul, skąd odjeżdżają autobusy do Pokhary.

Przykładowe ceny:
Pokój 2-osobowy: 300 NPR (prąd w pokojach, ciepła woda)

Herbata: 70-100 NPR
Masala: 110 NPR
Dal Bhat: 430
Śniadanie: 450 NPR, płatki: 280 NPR

Dzień 6: Bee Hive Lodge – Pokhara

Ostatni dzień to już przyjemny spacerek, częściowo zboczem góry, w większości jednak poprowadzony drogą. Jeśli ktoś chce pominąć spacer drogą, już z Siwai odjeżdżają autobusy i jeepy do Pokhary. Droga jednak jest stamtąd jeszcze dość długa, kręta i górska więc jeśli nie lubicie takich atrakcji to lepiej wrócić do Nayapul na piechotę, po drodze odmeldowując się w punkcie ACAP w Birethanti.

Om Mani Padme Hum – buddyjska mantra, którą nieraz usłyszymy na szlaku do ABC. A na pewno podczas przygotowań w Pokharze lub Katmandu.

Bośnia i Hercegowina. Rajskie wodospady Kravica

Centralna Chorwacja ma swoje Jeziora Plitwickie, a Dalmacja wodospady Krka. Tymczasem niedaleko jej granicy leży jeszcze jedna podobna atrakcja – bośniackie wodospady Kravica. To doskonałe miejsce na przystanek w drodze do Mostaru czy Medjugorje.

Wodospady Kravica do niedawna były jeszcze miejscem niemal nieznanym. Nie pojawiały się w przewodnikach, próżno ich szukać nawet w skrupulatnych zazwyczaj „Bezdrożach”. Przewodnik z 2012 roku opisuje nieodległe Medjugorje i malowniczy Pocitelj. O wodospadach ani słowa. Dość powiedzieć, że nieliczne opisy tego miejsca jeszcze sprzed kilku lat koncentrują się głównie na tym, jak odnaleźć Kravice pośród pól i lasów Hercegowiny.

Ale ostatnio pozmieniało się. Tam gdzie kiedyś było wąska ścieżka, o której wiedzieli tylko miejscowi, teraz zbudowano spory parking, a na zejściu do wodospadu pojawiły się kramy z bibelotami i rakiją. Kravica przyjmuje coraz więcej turystów i choć dawni „odkrywcy” tego miejsca będą pomstować – wygląda na to, że wodospady szybko staną się jedną z głównych atrakcji turystycznych Bośni i popularnym miejscem wypadowym turystów odwiedzających południową Dalmacją. Wszak może to być idealne uzupełnienie do odwiedzin w Mostarze czy Medjugorje.

Bo Kravica jest zachwycająco malownicza i mimo wszystko (jak na miejsce o takich walorach przyrodniczych) dziewicza, jeszcze choć trochę zagadkowa. Rozciągnięty na szerokości 100 metrów zespół wodospadów to ciąg rzeki Trebižat, jednego z głównych dopływów przepływającej przez Mostar, szmaragdowej Naretwy. Pod wysokie na 25 metrów wodospady można swobodnie podpłynąć. Woda w rzece jest lodowata a nurt porywisty, ale aż trudno nie skorzystać z okazji. Na śmiałków czeka nie lada nagroda. Za opadającą wodą, natura uformowała skalną grotę, do której łatwo się dostać. Obserwacja wodospadu „od wewnątrz” na długo pozostaje w pamięci.

I choć wodospady leżą na terenie Bośni, nie trudno zauważyć, że bośniackość to skomplikowana. W przygranicznej Hercegowinie Chorwaci stanowią większość. Jeszcze przed wojną z lat ’90, region ten dzielili niemal po równo między siebie, Bośniaków i Serbów.
W Kravicy, na głównej wysepce, między drzewami ktoś rozpostarł wielką chorwacką flagę. To przypomnienie, że choć natura stworzyła w tej części Bałkanów – jak chcą niektórzy – „rajskie krajobrazy”, między ludźmi do sielanki ciągle tu daleko.


JAK DOJECHAĆ?

W pobliżu wodospadów dojazd na Kravice jest dobrze oznakowany (jechaliśmy od strony Medjugorje). Natomiast od granicy chorwacko-bośniackiej Kravice dzieli zaledwie 20 kilometrów. Po jej przekroczeniu należy kierować się na miejscowość Ljubuški, a tam odbić na południowy-wschód drogą M6. Dalej podążać za znakami 🙂 Dubrovnik – Kravica 136 km, Split – Kravica 149 km, Makarska – Kravica 66 km.

Bałkany. Terror kultury - I. ColovicNiebezpieczna strona kultury
Ivan Čolović, Bałkany. Terror kultury.

Czy kultura może być niebezpieczna? Co się dzieje kiedy służy jako narzędzie w rękach nacjonalistów? Ivan Čolović nie próbuje ukrywać negatywnego stosunku do narodowych fanatyków. Opisując procesy i konkretne zjawiska, które mają na celu podporządkowanie sobie serbskiej kultury przez radykalną prawicę, pokazuje jak groźną postać mogą przybierać mity o „duchowej przestrzeni narodowej”. Kultura – zdaniem Ivana Čolovića – może uniemożliwiać porozumienie nie tylko między sąsiadującymi ze sobą krajami, ale też między obywatelami jednego państwa.

Palestyna. Banksy w Betlejem

Choć więcej wiemy o jego pracach niż o nim samym, Banksy’iego przedstawiać nie trzeba. Pełna pacyfistycznego przekazu wymowa jego prac, ma wyjątkową moc właśnie tu – wokół tzw. muru bezpieczeństwa, czyli betonowej zapory rozdzielającej palestyńskie Betlejem i terytoria izraelskie. Palestyńczycy z Banksiego zrobili zresztą atrakcję turystyczną i za drobną opłatą zabierają taksówką na objazd miasta jego śladami.

Pierwszy pobyt Banksiego w Betlejem, jak większość faktów z jego życia nie jest znany, choć szacuje się, że był to 2006 rok. To wtedy na jednej ze ścian pojawił się malowany osioł legitymowany przez izraelskiego żołnierza. Mural w tej chwili już nie istnieje. Zresztą część prac została w 2011 roku wywieziona (dosłownie) do Nowego Jorku, a następnie wystawiona na sprzedaż przez jedną z tamtejszych galerii sztuki. W świecie street-artu na chwilę zawrzało.
Obecnie wysokie na kilka metrów i zakończone drutem kolczastym mury okalające Betlejem (w samym mieście mają 8 kilometrów) pełne są wolnościowego graffiti. Trudno stwierdzić, który rysunek jest dziełem Banksiego, a który tylko zainspirowanego jego sztuką naśladowcy.

Taksówkarz wiezie nas pod sam mur i wysadza tuż obok izraelskiej wieżyczki strażniczej. Żołnierz patrząc z góry pewnie dobrze dostrzega białego gołąbka w kamizelce kuloodpornej.

– Banksi, Banksi – pokazuje na mural taksówkarz.

Kilka kroków dalej, znajduje się słynne „Stop and search”. Mała dziewczyna w różowej sukience przeszukuje przypartego do muru żołnierza, któremu pozostaje tylko trzymanie rąk w górze.
Nasz kierowca zatrzymuje się w jeszcze jednym miejscu, gdzie kiedyś widniała palestyńska wersja „Wolności wiodącej lud na barykady” Eugena Delacroix. Jeśli wierzyć, taksówkarzowi, kilka lat temu pod osłoną nocy izraelski żołnierz zamalował drażniące graffiti.

Ten mural został kilka lat temu zamalowany (wg naszego taksówkarza przez izraelskiego żołnierza). Graffiti nie było dziełem Banks’iego. fot. źródło internetowe

Końcowym punktem przejażdżki jest lokalny sklepik z pamiątkami, gdzie turysta może zostać szczęśliwym posiadaczem kopii jednego z dzieł Banksiego. Dla Palestyńczyków sama jego obecność jest głosem zrozumienia przychodzącym z innego świata. Ze znanych przedstawicieli „Zachodu”, równie mocne wsparcie otrzymali chyba tylko od Rogera Watersa. (posłuchajcie „We shall overcome”).

Mury zaczęły powstawać na palestyńskich wzgórzach w 2002 roku. Mają chronić przed atakami terrorystycznymi przeprowadzanymi z terytoriów Autonomii. Do tej pory, na Zachodnim Brzegu Jordanu powstało ponad 500 kilometrów betonowej zapory, dzielącej miasta i wioski, zamieniając je – jak na ironię historii – w getta. Na razie, prace Banksiego, choć wołają o pokój, pozostają jedynie artystycznym przekazem, głucho dudniącym między murem, a wąskimi uliczkami dzisiejszego Betlejem.


„Omar”, palestyński film z oscarową nominacją w 2014 roku za najlepszy film nieanglojęzyczny (przegrał rywalizację z „Wielkim Pięknem” Sorrentino). To „love story” na tle konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Bohater zostaje aresztowany pod zarzutem zabójstwa izraelskiego żołnierza. Aby odzyskać wolność, decyduje się na bycie informatorem.

Trekking w Himalajach – co warto wiedzieć przed startem?

Himalaje oferują ogrom tras trekkingowych nawet dla mniej wytrawnych górskich piechurów. W nepalskich księgarniach całe ściany pokrywają mapy poszczególnych szlaków, a wyobraźnię rozpalają szczególnie trasy wokół Mount Everestu i Annapurny. Dwa sławne szczyty oddalone są od siebie o kilkaset kilometrów, dlatego najczęściej trzeba wybierać. My zdecydowaliśmy się na ten drugi. Jak „ugryźć” Himalaje i co warto wiedzieć przed wyruszeniem na wielodniową wędrówkę?

Dobra informacja na początek – aby zakosztować przygody w najwyższych górach na Ziemi, nie trzeba być zaprawionym profesjonalistą. Doświadczenie zdobyte choćby w naszych rodzimych Tatrach na pewno się przyda, ale na trasie spotkaliśmy osoby, dla których Himalaje były pierwszymi górami w życiu. Nie oznacza to, że trasy trekkingowe są lekkie, łatwe i przyjemne. Wręcz przeciwnie. Dobra kondycja i szacunek do zdobywanej wysokości (choroba wysokościowa) to ważne elementy składowe udanej wędrówki. Warto też być przygotowanym na duże wahania temperatury, w tym bardzo zimne noce oraz na kiepskie warunki sanitarne (standard zazwyczaj dużo niższy niż w naszych schroniskach).

W okolicach Annapurny (na zachód od Katmandu) najpopularniejsze są dwie trasy: kilkunastodniowy Annapurna Circuit i Annapurna Base Camp Trek, który można przejść w kilka dni.

KTÓRĄ TRASĘ WYBRAĆ?

Wiele zależy od czasu jakim dysponujemy. ABC zajmuje od 6 do 10 dni – w zależności od naszej kondycji i reakcji organizmu na wysokość. Z kolei przejście Circuit’a szacuje się na 18 dni (słyszeliśmy, że można zrobić w 15). My nie mieliśmy wyjścia, ograniczeni urlopem, zdecydowaliśmy się na ABC, stąd mamy o tym szlaku lepszą wiedzą.

Krajobrazowo obie trasy różnią się. Circuit jest bardziej dziki, wiedzie wokół całego masywu, a w trakcie wędrówki osiąga się wysokość aż 5146m n.p.m. (przełęcz Thorong La). ABC to trasa, której pierwsze dni prowadzą przez wsie położone na malowniczych wzgórzach. Wokół szlaku toczy się normalne życie zamieszkujących te tereny Gurungów. Dopiero ostatnie dwa dni, powyżej 3000m n.p.m. dostarczają prawdziwie górskich widoków. Trasa wiedzie do Sanktuarium Annapurny (4130m n.p.m.), czyli kotła lodowcowego z pięknym widokiem na sześcio i siedmiotysięczniki oraz oczywiście samą Annapurnę.

Tempo przejścia trasy można regulować według własnych upodobań – na szlaku co kilka kilometrów są guest house’y, gdzie można się zatrzymać i spędzić noc. Żeby być niezależnym, polecamy wybrać się na ABC bez przewodnika i szerpy, szlak jest tak prosty, że mając ze sobą mapę, trudno się zgubić. W razie problemów zawsze można zapytać o drogę miejscowych. Kto jak kto, ale oni doskonale znają tamtejsze ścieżki.

DLACZEGO NIE EVEREST?

Choć Everest wydaje się naturalnie pierwszym wyborem przy wyborze trasy na przygodę w Himalajach, to szlaki wokół Annapurny goszczą więcej wędrowców (co samo w sobie może być akurat ich minusem). ABC i Circuit uznawane są za łatwiejsze i bardziej zróżnicowane przyrodniczo. Nie bez znaczenia jest też prostsza i tańsza logistyka wyprawy w rejon Annapurny. Do Pokhary – czyli bazy wypadowej na trekkingi (także wokół Dhaulagiri) można dojechać z Katmandu autobusem (8h) lub dolecieć samolotem. W przypadku Lukli – bazy wypadowej Everestu – dotarcie możliwe jest jedynie drogą powietrzną. Obszerne porównanie szlaków można znaleźć na przykład tutaj.

CO WARTO WIEDZIEĆ PRZED STARTEM?

ACAP i TIMS – czyli obowiązkowe permity

Aby wyruszyć na trekking w Himalaje, niezbędne jest uiszczenie opłaty na rzecz ochrony środowiska w rejonie Annapurny, ACAP (ACAP – Annapurna Conservation Area Project), która jest jednocześnie pozwoleniem na wejście na szlak. Dodatkowo, jeśli idziemy bez przewodnika, trzeba wyrobić TIMS (Trekker’s Information Management System), który jest naszym „dowodem osobistym” w Himalajach. Na trasie w dwóch miejscach (na początku trasy w Birethanti i w Chomrong) znajdują się punkty kontroli, gdzie warto odnotować swoją obecność. Choćby ze względów bezpieczeństwa – by (odpukać) wiedzieli gdzie szukać… 😉

W Pokharze można wyrobić oba te dokumenty w jednym miejscu. Biuro znajduje się około 5 minut spacerem z dworca autobusowego, na który przyjeżdżają autobusy z Katmandu (Rastra Bank Road). Na miejscu należy wypełnić formularze i przedstawić cztery zdjęcia (można zrobić bezpłatnie na miejscu). Najpierw należy wyrobić ACAP, a następnie z dokumentem w ręku przejść do biurka, gdzie możemy wyrobić TIMS. Formalności trwają około 15 minut. Koszt to: ACAP – 2000 NPR, TIMS – 1000 NPR.
Warto wziąć pod uwagę, że biuro czynne jest tylko do godziny 16:00. Autobusy z Katmandu docierają do Pokhary między 14 a 15, więc jeśli zależy nam na czasie, warto formalności załatwić zaraz po przyjeździe.

Takim autobusem dociera się z Katmandu do Pokhary.

Takim autobusem dociera się z Katmandu do Pokhary.

Standard autobusów z Pokhary do Nayapul - skąd wyrusza trekking jest różny. Zdarza się, że  pojazdy są w złym stanie technicznym. Trzeb być na to przygotowanym - zwłaszcza gdy droga wiedzie serpentynami wysoko w górach. Do czasu takiej przejażdżki pozostawaliśmy nieczuli na takie "atrakcje". Do czasu... ;)

Standard autobusów z Pokhary do Nayapul – skąd wyrusza trekking jest różny. Zdarza się, że pojazdy są w złym stanie technicznym. Trzeba mieć to na uwadze – zwłaszcza gdy droga wiedzie serpentynami wysoko w górach. Do czasu takiej przejażdżki pozostawaliśmy nieczuli na tego typu „atrakcje”. Do czasu… 😉

Pieniądze

Przede wszystkim należy mieć ze sobą zapas gotówki. Poza Pokharą nie ma możliwości skorzystania z bankomatu czy wymiany pieniędzy w kantorze.

Z przewodnikiem czy bez?

Trasę spokojnie można przejść bez przewodnika, wystarczy kupić mapę w jednej z księgarni w Pokharze lub Katmandu i ruszyć w drogę. Podobnie jeśli chodzi o usługi tragarza: dla młodego, zdrowego człowieka wniesienie na górę swojego plecaka nie powinno być problemem, można więc spokojnie zrezygnować z usług tragarzy. Tematem na osobną dyskusję są kwestie etyczne takiej transakcji.

Jeden z tragarzy w Chomrong.

Jeden z tragarzy w Chomrong.

Noclegi

Na trasie jest bardzo dużo miejsc noclegowych, szczególnie w wioskach położonych poniżej 3000 m.n.p.m. Wraz z wysokością ich ilość się zmniejsza, przed każdą miejscowością znajduje się tablica z informacją o ilości miejsc oferujących noclegi i kolejnych położonych wyżej. W sezonie na szlaku jest dużo turystów, w tym zorganizowanych grup wycieczkowych. Warto mieć to na uwadze i nie zjawiać się tuż przed zmrokiem w miejscu, gdzie są tylko dwa guest house’y. W przeciwieństwie do jedzenia ceny noclegów są tym niższe, im wyżej jesteśmy. Ceny wahają się od 150 do 500 NPR.

Dwa łóżka i stolik. Standardowy pokój na trekkingu. Tu w lodge'y na Annapurna Base Camp.

Dwa łóżka i stolik. Standardowy pokój na trekkingu. Tu w lodge’y na Annapurna Base Camp.

Jedzenie

Na trasie aż do Bamboo mnóstwo jest punktów, gdzie można coś zjeść lub kupić przekąski. Trzeba jednak pamiętać, że im wyżej, tym drożej. Najlepiej więc zaopatrzyć się w przekąski w Pokharze i mieć przy sobie zastrzyk energii. Każdy guest house prowadzi swoją restaurację, najczęściej o dosyć obszernym menu. Co do ciepłych posiłków – zwyczajem jest, że je się tam, gdzie się śpi. W przeciwnym razie właściciel może obarczyć nas dodatkową opłatą – nawet 800 NPR (oczywiście nie dotyczy to ciepłych posiłków na trasie). Za obiad na trekkingu zapłacimy 400-600 NPR.

Woda

Z piciem sprawa przedstawia się podobnie jak z jedzeniem: im wyżej, tym drożej. Warto pamiętać, że woda z górskich potoków nie nadaje się w Himalajach do picia. Żeby ją uzdatnić można kupić specjalnie do tego przeznaczone tabletki (niedrogie, do kupienia w sklepach w Katmandu i Pokharze), napełniać swoje butelki filtrowaną wodą dostępną w wioskach (70-180 NPR zależnie od wysokości) lub kupować wodę butelkowaną.

Temperatura

W sezonie trekkingowym niebo jest najczęściej bezchmurne a słońce świeci naprawdę mocno – w ciągu dnia można przyjemnie wygrzać się w jego promieniach. Nie ignorujcie jednak informacji o przenikliwym zimnie na wysokościach – im wyżej, tym chłodniej i szczególnie odczuwalne jest to w nocy. Najlepiej być na to przygotowanym i zapakować do plecaka ciepłe rzeczy, które przydadzą się na pewno. W listopadzie na Machapuchare Base Camp (3700m npm) w nocy temperatura spadała poniżej 0°C, a temperatura w pokojach była niewiele wyższa (nie ma ogrzewania). Jeśli gospodarze sami o to nie zadbali, warto upominać się o grube koce, które w nocy mogą nam uratować spokojny, ciepły sen.

Trudne warunki noclegowe, w dzień wynagradzają piękne widoki.

Trudne warunki noclegowe, w dzień wynagradzają piękne widoki.

Elektryczność

Na całej trasie jest prąd, ale w wyżej położonych miejscach oznacza to tylko światło w pokoju. Najczęściej nie ma gniazdek – możemy z nich skorzystać za dodatkową opłatą. Podobnie rzecz ma się z ciepłą wodą, która w wielu miejscach jest dostępna za dopłatą.

Wi-fi

W czasie trekkingu prawie każde miejsce oferujące noclegi reklamuje się dostępem do Wi-fi. Niżej rzeczywiście internet jest dostępny, wyżej dostępny jest za dodatkową dopłatą, natomiast w ostatnich punktach noclegowych nie łudźmy się – nie ma tam nawet zasięgu w telefonie.

Ile to kosztuje?

Kluczowa w dotarciu do Nepalu jest cena biletów samolotowych. Sam pobyt na miejscu należy do tanich (oczywiście jeśli nie pozwalamy sobie na szaleństwa). Tygodniowy trekking wraz z dojazdami można zamknąć poniżej 1000 złotych, czyli paradoksalnie Himalaje z punktu widzenia naszego portfela są bardziej dostępne niż choćby Alpy.

Kiedy jechać?

Szczyt sezonu datuje się na okres od połowy października do końca listopada. To czas już po porze monsunowej, a jeszcze przed nadejściem zimy. Plusem tego okresu jest też dużo prawdopodobieństwo dobrej pogody – my każdego dnia mieliśmy słońce i piękne niebieskie niebo. Niektórzy narzekają na dużą liczbę turystów w sezonie. W naszym odczuciu tłoku na szlaku nie było. W lodgach zawsze było miejsce do spania, a ze względu na temperaturę, ceniliśmy sobie obecność kompanów do chuchania i dodatkowego ogrzewania zimnych pomieszczeń 🙂 Nie bez znaczenia była też możliwość wymiany doświadczeń – na szlaku można poznać naprawdę ciekawych ludzi.

Więcej o samym trekkingu do ABC, jego etapach, cenach i zdjęcia już wkrótce 🙂

„JUREK” – świetny dokument Pawła Wysoczańskiego o Jerzym Kukuczce. Dla zainteresowanych tematyką pozycja obowiązkowa 🙂

Castel del Monte. Największa zagadka południa Włoch

Pierwsza połowa XIII wieku, średniowieczny książę buduje fantasmagoryczną budowlę, pełną tajemnic i symboliki. Książę, o którym wiadomo wiele, ale nic pewnego. Budowla, którą można czytać na wiele sposobów, ale żadne odczytanie nie jest jedynym i właściwym. Historia, która porywa i współczesność, która trochę rozczarowuje.

TAJEMNICZA ÓSEMKA

Położony wśród kamienistych pagórków ponad piniowymi lasami zamek góruje nad okolicą swoją zadziwiająco geometryczną bryłą. Trudno sobie wyobrazić jak odrealniona jest ta fantastyczna budowla pośród spokojnego pejzażu Apulii. Z odległości widać pnące się w górę mury wyrastające z powierzchni znacznego wzniesienia. Nie widać za to harmonii, jaka rządzi średniowiecznym zamkiem: jest to regularny ośmiościan, w którego każdym z rogów stoi ośmiokątna wieża. W środku znajduje się też ośmiokątny dziedziniec, wokół którego znajduje się osiem sal. To nie mógł być przypadek. Tym bardziej, że Castel del Monte powstał przecież w średniowieczu, w czasie, w którym symbolika stanowiła element codzienności.
Osiem i ośmiokąt foremny, symbole doskonałości i wieczności, przenikają tę przestrzeń i poruszają wyobraźnię. Castel del Monte zainspirował chociażby Umberto Eco, stając się pierwowzorem Gmachu w „Imieniu róży”. Próbujący odczytać jego symbolikę tworzyli rozmaite teorie: jakoby był to kalendarz astronomiczny, że budowla jest związana z ośmiokątnym meczetem Omara w Jerozolimie czy też piramidą Cheopsa, a nawet że lądowało tam UFO…

Castel del Monte przed renowacją.  fot. pugliaprivatetour.it

Castel del Monte przed renowacją.
fot. pugliaprivatetour.it

RÓWNIE TAJEMNICZY KSIĄŻĘ

Kto jest autorem tego niesamowitego budynku? Postać równie ciekawa i równie zagadkowa. Fryderyk II Hohenstauf, kandydat na tron niemiecki, którego 40-letnia matka, chcąc uciąć wszelkie spekulacje wynikające z jej podeszłego wieku, urodziła publicznie w rozłożonym na placu namiocie. Było to 26 grudnia 1194 roku.
Kim był? Bożym pomazańcem o anielskim obliczu jak chcą jedni? A może wojującym z papieżami antychrystem jak twierdzą inni?
Z jednej strony zwolennik islamu i tolerancji religijnej, który sprowadził do Lucery sycylijskich muzułmanów, z drugiej organizator krwawych krucjat.
Erudyta i miłośnik nauki, który ufundował uniwersytet w Neapolu, zafascynowany matematyką, algebrą, medycyną, biologią, ale też lingwistyką: przeprowadził ponoć eksperyment w celu dotarcia do natury języka ludzkiego. Zgromadził kilkoro dzieci różnego pochodzenia i odciął je od bodźców zewnętrznych i kontaktu z innymi ludźmi, chcąc odkryć fenomen ich pierwotnej mowy. Zapalony łowca, który swoją pasję, jaką były polowania z sokołami wyłożył w traktacie o sokolnictwie De arte venandi cum avibus.

Postać mglista i niejednoznaczna, o której nie można wydawać pewnych sądów. Z pewnością miał rozmach, zostawił po sobie wiele zamków obronnych w całej Apulii: Vieste, Monte Sant’Angelo, Barletta, Oria, Lucera, Brindisi… Czy Castel del Monte miał być kolejnym? Nie wydaje się, biorąc pod uwagę brak fosy i obwarowań oraz subtelną bryłę budowli. Czy był zamkiem myśliwskim? To też wątpliwe, wśród kamienistych i nagich wzgórz nie obfitujących w zwierzynę. Na rezydencję dworu jest zdecydowanie zbyt mało reprezentacyjny. Może więc, jak domyśla się rosyjski pisarz Paweł Muratow, jest to budowla wzniesiona dla marzenia o ostatecznej i doskonałej samotności?
Wątpliwości na pewno nie rozwiewa fakt, że nie ma żadnej potwierdzonej informacji jakoby Fryderyk II kiedykolwiek w owym zamku przebywał…

TURYSTYCZNA RZECZYWISTOŚĆ

Aż żal, że to historia jest najmocniejszym punktem tego miejsca.
Pomijając pierwsze wrażenie, jakie robi zamek pojawiający się na linii widnokręgu, spotkanie z tą legendą niestety rozczarowuje. Czytając o tym miejscu, można dać ponieść się wrażeniu, że oto odkrywamy niezwykłe miejsce, w którym będziemy mogli spokojnie kontemplować jego tajemniczą historię.

Nic bardziej mylnego. Castel del Monte to atrakcja turystyczna z prawdziwego zdarzenia: płatny parking oraz płatny autobus, który za odpowiednią opłatą wwozi turystów na górę, kramy z wszelkiego rodzaju pamiątkowym turystycznym kiczem i na deser bilet wstępu do środka budowli za 7 euro.
Ale być może należało się tego spodziewać po budynku, który obok Koloseum, człowieka witruwiańskiego Leonarda da Vinci czy Wenus Botticellego reprezentuje Italię na rewersie europejskich monet, zajmując skromne miejsce na włoskich jednocentówkach.


Podróż włoska czytana na nowo
Dariusz Czaja, Gdzieś dalej, gdzie indziej, Wołowiec 2010

Czy istnieje kraj częściej odwiedzany – duchem i ciałem – niż słoneczna Italia? „Podróż włoska dzisiaj to coś między udręką i ekstazą. Udręka jest bardzo realna – no bo ileż można. Bo jak tu zobaczyć na nowo i oryginalnie coś, co zostało już setki razy na wszelkie sposoby prześwietlone, sfotografowane i opisane…” pisze w książce Czaja. A jednak jemu udaje się znaleźć własną drogę i z reporterską przenikliwością oraz antropologicznym fachem przedstawia nietuzinkowy esej o sztuce, południowych Włoszech i podróżach w ogóle.

Góry Rodniańskie. Graniówka w stronę Pietrosulu

Góry Rodniańskie przez lata zapracowały na wizerunek pasma trudnego, dzikiego (czasem niebezpiecznego), a zarazem jednego z najpiękniejszych na całym łuku Karpat. I żadna z tych opinii nie jest przesadzona.

Na przełęcz Saua Gargalau (1907m n.p.m.) docieramy gdy prezentuje się najokazalej. Promienie z wolna zachodzącego słońca, rozgrzewają połoniny potężnego masywu, które o tej porze żarzą się na pomarańczowo. Przełęcz robi kolosalne wrażenie, jest kotłem u stóp dwóch dwutysięczników – Vf. Gargalau i Vf. Laptele. Tym pięknem Rodniany dzielą się z nielicznymi – na dużych wysokościach trudno spotkać człowieka (w ciągu dwóch dni widzimy trzy osoby). Nie ma tez schronisk więc dla wygody wędrówki najlepszym sposobem jest biwakowanie „na dziko”.

Na mapie, na wysokości prawie 2000m n.p.m. charakterystycznym znaczkiem namiotu wskazano takie miejsce właśnie na zboczach przełęczy Saua Gargalau. Nie ma żadnej infrastruktury, jest za to zapierający dech bezmiar przestrzeni. Rozbijamy namiot. Jest mały, ale w tej scenerii z daleka wygląda jeszcze skromniej. W oddali widzimy inny drobny punkcik. Tam rozkładają się właśnie nasi sąsiedzi. Szybka „kąpiel” w warunkach polowych, kolacja – byle zdążyć przed zmrokiem. To wówczas pod przejrzystym dotychczas niebie słyszymy pierwszy grzmot. Potem kolejny. Przestrzeń potęguje złowieszcze dźwięki. Po nastaniu nocy to już świetlny festiwal, szaleństwo błyskawic i ryk wyładowań elektrycznych. Generalnie – trochę łyso 😉

Burza straszy przez kilka godzin, ale w nocy spada zaledwie kilka kropel wody. O poranku budzi nas mieszkanka przełęczy, która zawzięcie walczy z naszym tropikiem. Skrzydlate stworzenie wpadło w pułapkę i rozpaczliwym bzyczeniem próbowało wydostać się na zewnątrz. Wiedziała co traci: widok po otwarciu namiotu wynagradza trudy nocy. Saua Gargalau wita słońcem i przejrzystym powietrzem. Strużki porannej rosy powoli spływają ze „ścian” naszego tymczasowego domu. Ruszamy dalej. Szybko zdobywamy Vf. Laptele (2167m n.p.m.). Na niebie pojawiają się pierwsze chmury. Nim zejdziemy ze szczytu, widoczność ograniczy się do kilku metrów.

Wiatr szybko nawiewa kolejne chmury. Maszerujemy kolejne godziny wypatrując orientacyjnych plam, zamknięci w mglistym puchu. Czerwony szlak trawersuje Vf. Puzdrele (2189m n.p.m.) i Vf. Negoiasa Mare (2049m n.p.m.). Kompletny brak widoczności wzmaga pytania o sens ataku na Pietrosul – trochę na „zaliczenie”, bo w tych warunkach wiele nie zobaczymy. Gdzieś w okolicach przełęczy Saua Intre Izvoare (1820m n.p.m.), oddalonej 4-5 godzin drogi od naszego celu, wreszcie lekko się przerzedza. Dostrzegamy w oddali Vf. Rebra. Siadamy na mały łyk wody. Nim pomyślimy, jak odpowiedzieć na załamanie pogody, w oddali dostrzegamy biegnącego w naszym kierunku psa pasterskiego. To on ułatwia podjęcie decyzji o odwrocie. W bilansie „za” i „przeciw” stanowi argument za tym drugim. I to z gatunku tych niepodważalnych.
O agresywności psów w Rodnianach czytaliśmy wiele i zawsze były to historie gwałtownej ucieczki lub przegranego starcia. O prawdziwości tych przestróg przekonaliśmy się kilka godzin później.

Najpierw jednak z mozołem przemierzamy pokonany chwilę wcześniej szlak. Niestety w ciągu kilkunastu minut wiatr zmienił kierunek i ponownie nawiewa chmury w naszą stronę. Po godzinie marszu całą grań za nami wypełniła złowieszcza ciemna podstawa chmur. „Odwrót z rozsądku” zamienił się w wyścig z czasem przed nadchodzącą burzą. Do najbliższego zejścia ze szlaku pozostało 40 minut drogi. Na szczycie Vf. Laptele, gdzie rano jedliśmy śniadanie, natykamy się na stado owiec. Pozdrawiamy stacjonującego na samym szczycie pasterza, na którym – zdaje się, warunki pogodowe nie robią wrażenia. Gdy mijamy go, kątem oka dostrzegam, że zrywa się i biegiem rusza w naszym kierunku. Za plecami mieliśmy rozpędzonego psa-ochroniarza owczego stada. Pasterz zdołał go powstrzymać.

Chwilę później rozległ się grzmot, a z nieba spadły pierwsze krople deszczu. Swój pokaz właśnie rozpoczynała najpotężniejsza (a może tylko góry ją spotęgowały?) burza, w jakiej kiedykolwiek się znaleźliśmy. Na szybkie zbiegnięcie choćby do piętra kosodrzewiny jest już za późno; w strefie oddziaływania burzy znalazło się całe pasmo i trudno było dostrzec szansę na jej szybki koniec. Po wyjątkowo długich 20 minutach, przy akompaniamencie grzmotów zdobywamy ostatnie podejście, schodzimy z grani i wreszcie zaczynamy tracić wysokość.

Rodniany pokazały nam swoją moc. Najpierw uchylając trochę swojego piękna, by potem skarcić i zmusić jak niepysznych do ucieczki. Niebezpieczne, trudno dostępne, wymagające. Ale też takie, do których się wraca. Wielki Pietrosul przecież ciągle czeka na zdobycie.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:
– aby przejść całe Alpy Rodniańskie (bo i pod tą nazwą znane jest to pasmo) potrzeba około pięciu dni. My mając dwa wybraliśmy szlak zlokalizowany w pobliżu głównego miasteczka wypadowego w Maramureszu – Borșy, a jednocześnie zahaczający o najwyższe szczyty Rodnian, w tym ten największy: Vârful Pietrosul Rodnei, czyli Pietrosa Rodniańskiego (2303m n.p.m.). To dobra opcja dla tych, dla których góry nie są celem w samym sobie, a jedynie elementem dłuższej wędrówki po tej części Rumunii.

ORIENTACJA:

– dobry miejscem na rozpoczęcie trekkingu jest przełęcz Pasul Prislop (znajduje się tutaj monaster). Czerwonym szlakiem dojdziemy stąd do głównej grani Gór Rodniańskich. Po drodze można zboczyć by odwiedzić Cascada Cailor – 90 metrowy wodospad. Miejsce atrakcyjne, choć z racji pobliskiego wyciągu krzesełkowego pełne niekoniecznie górskich wycieczkowiczów. Przed wejściem na grań warto zajrzeć też nad Taul Stiol – małe jezioro, którego brzegi mogą być też dobrym miejscem na biwak.

– inna opcja to start z centrum Complexul Turistic Borsa. Borsa jest długim miasteczkiem i poza częścią zasadniczą (Borsa) wydzielono oddalony 12 kilometrów od centrum Complexul Turistic Borsa. Z tego miejsca „w górę” można dostać się nie tylko pieszo, ale też wyciągiem krzesełkowym.

– można też spróbować od razu od ataku na Pietrosul. Wówczas szlak wychodzi z centrum Borsy.
mapę Gór Rodniańskich można otrzymać w informacji turystycznej w centrum Borsy.

JAK DOJECHAĆ?

– z Polski w rejon Gór Rodniańskich najłatwiej dostać się przez Węgry jadąc z Polski południowej, przez Słowację na Miszkolc, a następnie na przejście graniczne Csengersima / Petea i dalej na Satu Mare i do Borsy. Inna opcja to podróż przez Ukrainę. Popularny kierunek to dojazd pociągiem ze Lwowa do Czerniowiec, a następnie busem do rumuńskiej Suczawy i dalej w stronę Borsy (wówczas można wysiąść na wspomnianej przełęczy Pasul Prislop).

NA CO UWAŻAĆ?

niedźwiedzie – to popularni mieszkańcy tej części Karpat Wschodnich. Ponoć „okazja na spotkanie” jest dużo większa niż np. w naszych Tatrach. Z wielu opowieści o Rodnianach tylko raz natknęliśmy się na informację o widzianym niedźwiedziu. Mimo wszystko, podczas biwakowania warto jedzenie zapakować do jednej siatki, a następnie zawiesić ją w pewnej odległości od namiotu.

psy pasterskie – rzeczywiście niebezpieczne. Zwłaszcza, że tradycja wypasania owiec na halach w Rumunii jest wciąż żywa i na całe stada można natknąć się także na dużych wysokościach. Psy bywają agresywne. „Znawcy tematu” zalecają mieć zawsze pod ręką kamienie (czasem sam ruch ręką może odstraszyć zwierzę). Jednak historii o spotkaniach z psami słyszeliśmy wiele i prawie zawsze kończyły się wycofem. Ewentualnie szerokim okrążeniem szlaku.

długie odcinki szlaku bez możliwości zejścia – logistyka jest tu dużo trudniejsza niż w polskich górach. Odległości są duże, a na szlakach jest mało rozwidleń. To może przysporzyć problemów np. podczas gwałtownego załamania pogody. W Rodnianach jest też bardzo mało schronisk z prawdziwego zdarzenia. Idąc na Pietrosul można spać w pobliżu Stacji Meteorologicznej (ok. 1h drogi od szczytu).
Choć na mapach wyznaczone są miejsca na biwakowanie, teoretycznie obozować można wszędzie.

oznakowanie szlaków: w Rumunii łącznie funkcjonuje 12 różnych oznakowań. Kolory są zaledwie trzy: czerwony, niebieski, żółty. Są to za to cztery różne kształty: pionowy(!) pasek, krzyżyk, kółko i trójkąt na białym tle. Szlaki główne oznaczane są na czerwono i niebiesko.

MAPA:

Porto. Ze starówki nad ocean. Spacer poza utartym szlakiem

Położona na wzgórzach malownicza starówka Porto sama w sobie robi wielkie wrażenie. Ale dla urozmaicenia warto wybrać się też na dłuższy spacer poza serce miasta. A cel jest zachęcający: rua Herois da Franca, uczta dla smakoszy świeżych ryb i owoców morza.

RIBEIRA – KWINTESENCJA PORTO

Zaczynamy w sercu Porto, czyli ruszamy spod mostu Dom Luis I. Tym, którzy znają wieżę Eiffel’a na pewno trudno pozbyć się wrażenia, że gdzieś już widzieli podobną konstrukcję… Skojarzenia są jak najbardziej słuszne: most został zaprojektowany przez ucznia Gustave’a Eiffel’a, Teofila Seyringa. Największe wrażenie robi z górnej kondygnacji, udostępnionej jedynie dla pieszych i metra, które, zjeżdżając w stronę centrum miasta, znika nagle w wydrążonym w skale tunelu. Z góry doskonale widoczny jest kierunek naszej wędrówki: kolorowa Ribeira i sunąca spokojnie w stronę oceanu rzeka Douro.

Po zejściu z mostu po jego zachodniej stronie, spacerujemy wzdłuż kolorowych piętrowych domów Ribeiry. Mijamy gwarne Cais da Ribeira z jego zapełnionymi turystami kawiarniami i restauracjami pod delikatnymi balkonami z suszącym się praniem i towarzyszącym nam nieustannie krzykiem przelatujących mew. Kiedy skończy się ciąg zabudowań Ribeiry, po prawej stronie wyłoni się kościół de São Francisco – zabytek prezentujący portugalski styl talha dourada z czasu rokoko, którego bogato zdobione wnętrza pokryte są ponad 200 kilogramami złota.

Jeżeli macie potrzebę zrobienia sobie przerwy, wystarczy wspiąć się kilkoma uliczkami w górę żeby dojść do parku Horto das Virtudes. Nic tak nie pomaga przy portugalskich upałach jak odrobina zieleni. Przy okazji można z góry popatrzeć na spokojną Douro i sunące po niej drewniane barcos rabelos.

TRAMWAJ Z HISTORIĄ

Pod kościołem São Francisco znajduje się pierwszy przystanek linii nr 1 zabytkowego tramwaju (stacja pierwsza: Infante), którego trasa pokrywa się z dalszym biegiem naszego spaceru. Można więc dla urozmaicenia skorzystać z przejażdżki wzdłuż Douro (koszt 2,5 euro). Ostatni przystanek to Passeio Alegre, tuż przed miejscem, gdzie rzeka wpada do oceanu.

Niezależnie od tego czy do oceanu dojdziecie na własnych nogach czy przyjedziecie tramwajem cel pośredni został osiągnięty: teraz czeka nas już tylko spacer wzdłuż oceanu. Trasa jest świetnie przygotowana, z czego korzystają nie tylko spacerowicze, ale też biegacze i inni sportowcy. Rozpoczynamy więc od fortecy São João da Foz i ruszamy przed siebie, ciesząc się szumem oceanu. Można też zatrzymać się w jednej z kawiarni na plaży i z widokiem na wzburzony ocean napić się świetnej portugalskiej kawy.

img_0042

SMAKOWITE ZAKOŃCZENIE

Idąc ciągle prosto, dojdziemy do ronda, przy którym znajduje się Castelo do Queijo. Kolejna plaża to mała mekka dla amatorów surfingu, wysokie fale sprawiają, że aż roi się od ludzi próbujących okiełznać wzburzony ocean. Następnym i ostatnim przed dojściem do celu charakterystycznym punktem na naszej trasie jest pomnik inspirowany obrazem Augusto Gomeza. „Tragedia na morzu” upamiętnia największą morską tragedię na portugalskich wodach: w czasie sztormu w grudniu 1947 roku zginęło stu pięćdziesięciu dwóch członków załogi, zostawiając siedemdziesiąt dwie wdowy i sto pięćdziesiąt dwoje osieroconych dzieci.

Na rozwidleniu dróg wybieramy ulicę Norton de Matos i idziemy nią do samego końca żeby przez mały park Senhor do Padrão dojść do celu: Rua Herois de Franca. Jedyna taka ulica w całym Porto, gdzie znajdziecie restauracje zaopatrzone w najświeższe ryby i owoce morza przynoszone wprost ze znajdującego się w sąsiedztwie, głównego portu rybnego w Portugalii. Potrawy przyrządzane są na wystawionych przed lokalami grillach, przez co zapach świeżo przyrządzanych ryb roznosi się na całej ulicy. Wymarzona nagroda po całym dniu chodzenia!

No i najważniejsza informacja: niedaleko znajduje się stacja metra Matosinhos Sul (niebieska), którą można wrócić do hotelu z brzuchem pełnym wyśmienitego portugalskiego jedzenia i głową pełną wrażeń.